Mała wioska gdzieś na Dolnym Śląsku, kilka starych chałup, kilka nowych domów, dwa sklepy i świetlica. Jak przystało również na małą poniemiecką wioskę, dwa kościoły. Jeden ceglany, najprawdopodobniej zbudowany jeszcze na przełomie XVI i XVII w. a drugi drewniany, wyłączony już z użytku, jednak nadal pieczołowicie otoczony opieką przez miejscowy lud.
Jeden z ostatnich dni kalendarzowego roku. Atmosfera niedawno przeżywanych Świąt Bożego Narodzenia przeplatała się z rozmowami o zbliżających się zabawach sylwestrowych. Przepełnione brzuchy, grypa która dopadła połowę wsi przybyła wraz z odwilżą oraz pieczołowicie szykowane kreacje na najważniejszą noc w roku.
Gdzieś w całym końcoworocznym zamieszaniu wypadła niedziela. Jak Pan Bóg od wieków przykazał, każdy od małego do starego szykuje najlepsze buty żeby na jednej z dwóch Mszy spełnić swój chrześcijański obowiązek. Obraz jest wyśmienity i praktycznie już nie spotykany. Grupka fajkowych mężczyzn, w sąsiedztwie swoich samochodów, rozprawia o bieżących problemach oraz zbliżających się podwyżkach cen papierosów. Kobiety gaworzą o pięknej jak na grudniowe dnie pogodzie. Gdzie niegdzie jakiś młodzieniec przemyka na rowerze w pośpiechu, żeby nie spóźnić się, gdyż ksiądz proboszcz wyznaczył go dzisiaj do służenia.
Msza zaczyna się głośnym dzwonkiem, który nawet najbardziej zaspanych potrafi wyrwać z ostatniego powiewu wczorajszego snu. Wszystkie ławki zajęte, ołtarz przerobiony na betlejemską szopkę, osiem choinek. Sześć prawdziwych, od pana leśniczego, w darze dla kościoła i dwie sztuczne. Cóż, nie wszystko może być idealne.
Ksiądz od razu po rozpoczęciu przechodzi o dziwo do krótkiego fragmentu książki, która to prawi o siódmym przykazaniu. Dla podkreślenia, powtarza dwa razy co oznacza przykazanie "nie kradnij". Fakt, w dzisiejszych czasach wierni mogli zapomnieć o co chodzi w tym prastarym przykazaniu.
Niedzielną rutynę rozbija o moją głowę, nadchodzący zza pleców głośny, niczym wojskowy rozkaz, okrzyk "Amen". Mała, kilkuletnia dziewczynka, nie zważając na żadne zakazy, czy nakazy czy jakiekolwiek kościelne konwenansy z prostotą godną malca wykrzyczała swoją obecność. I tak już było przez całą liturgię. Nie ukrywam, nie łatwe było wytrzymać godzinę krzyczenia zza pleców. W pewnym momęcię jednak, ku mojemu zaskoczeniu doznałem pewnego rodzaju doznania wspólnoty z tym małym dzieckiem i jak gdyby pociągnięty przykładem, coraz głośniej starałem dotrzymywać kroku w śpiewaniu.
p.s
Zbliża się czas nieszczęśnie lansowanego przez tkz. media wośp (dla niewtajemniczonych: wielka orkiestra świątecznej pomocy). Jak co roku, oświadczam, że nie wrzucam tam ani grosza. Poniżej wypowiedź Pana Owsiaka który sam wystawia sobie dyplom obłudnika: jednym pomaga ratować życie, żeby innych uśmiercać. Jednocześnie zachęcam na ofiarność dla innych fundacji i instytucji, najlepiej działających przy Kościele. Dlaczego? ano dlatego, że mam zaufania dla moich pieniędzy tak oddawanych, że trafią dla potrzebujących osób a przy okazji nie napcha sobie jakiś Pan swojej kieszeni. Nie uważam również, że w imię pomagania można robić "wszystko", idąc za zasadą: cel uświęca środki. A dlaczego mam zaufanie? ponieważ prze kilka lat pomagałem i własnoręcznie rozwodziłem świąteczne paczki.
Owsiak: "Boję się zniedołężnienia. A najbardziej dysfunkcji, o których człowiek nie wie, jak demencja, alzheimer. Te choroby dotykają nie tylko seniora, ale wszystkie osoby, które żyją w jego otoczeniu, często wręcz degradują całe rodziny. W takich momentach pojawia się ostrożnie podejmowany u nas temat eutanazji. Ja bym się nie bał rozpocząć dyskusji na ten temat. Osobiście dopuszczam taki sposób pomocy, bo ja to tak rozumiem - eutanazja to dla mnie pomoc starszym w cierpieniach."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz